Bardzo trudno jest oszacować, jaki procent przedwojennych mieszkańców opuścił Bytom w wyniku II wojny światowej. Historyk Dariusz Pietrucha tak tłumaczy, dlaczego: - Wbrew obiegowej opinii, niewiele osób uciekło przed Armią Czerwoną, bo aby opuścić miasto, konieczna była decyzja kreisleitera NSDAP o ewakuacji, a taka nie została wydana - mówi Pietrucha. - Prawdopodobnie miejscowi kacykowie z NSDAP obawiali się posądzenia o defetyzm. Należy również pamiętać, że w ostatnich miesiącach II wojny światowej Bytom był miastem kobiet, dzieci i starców, bo pozostali służyli w Wehrmachcie lub zostali powołani do Volksturmu. Poza tym, znacznie wcześniej znalazła się tutaj grupa ludności ewakuowana z głębi Niemiec z obawy przed alianckimi nalotami - głównie dzieci. W momencie wkroczenia Armii Czerwonej nikt już nie mógł legalnie miasta opuścić. Potem rozpoczęły prace Komisje Weryfikacyjne, od których zależało, czy rdzenni mieszkańcy będą mogli opuścić miasto, czy też w nim pozostać. Zostawiano tych, którzy z jakiś przyczyn mogli się przydać nowym władzom. Nie można też zapominać o deportowanych do ZSRR, a ich liczby też nie da się dokładnie ustalić.
Wędrówka ludów
Intuicjonalnie można założyć, że w wyniku wojny z Bytomia "zniknęło" około (lub: co najmniej 30 procent) jego dotychczasowych mieszkańców. Co w zamian? Źródła podają dokładnie, ilu wysiedleńców przyjechało wówczas do Bytomia zza Buga. Od 1 kwietnia do 15 grudnia 1945 przybyło tutaj 36.993 tzw. repatriantów. Natomiast według spisu ludności przeprowadzonego w 1946 roku - Bytom liczył 93.179 mieszkańców. Tak więc rok po zakończeniu II wojny światowej wysiedleńcy ze wschodnich Ziem Utraconych stanowili 1/3 mieszkańców Bytomia.
Bytom stał się jednak jednym z trzech głównych miast na tzw. Ziemiach Odzyskanych - obok Wrocławia i Gliwic - w którym zamieszkała ludność wysiedlona ze Lwowa.
Mały Lwów
Właśnie dlatego Bytom nazywano "małym Lwowem", czy też "Lwowem na wygnaniu" i w pierwszych powojennych latach ta lwowskość była akcentowana w krajobrazie miasta. Małgorzata Kaganiec, autorka wydanej w 2014 roku książki "Kresowianie w Bytomiu" wylicza lwowskie nazwy bytomskich lokali gastronomicznych założonych zaraz po wojnie. I tak były to: Lwowski Bar "Ta-Joj" (ul. Jainty 41), restauracja "Lwowianka" (róg Królewieckiej i Józefczaka; Królewiecka, później Pstrowskiego to obecna ul. Piastów Bytomskich), Lwowski Bar - Restauracja "Pohulanka" przy pl. Strzelców Bytomskich 3 (obecnie pl. Akademicki, w pomieszczeniach tych mieści się dzisiaj popularna Jadłodajnia). Wreszcie - Cukiernia Lwowska przy ul. Piekarskiej 5.
Zachowały się dawne reklamy tych lokali, ale nie tylko restauracje miały w Bytomiu lwowskie nazwy. Przy ul. Jagiellońskiej 16 istniała wytwórnia past "Ta joj", a przy ul. Parkowej 1 księgarnia i wypożyczalnia książek "Lwowianka".
O tradycjach Lwowa nie wolno było już oficjalnie mówić, ani pisać. W grudniu 1956 roku ukazał się pierwszy numer "Życia Bytomskiego". I przez kolejne 30 lat na łamach tygodnika wychodzącego w mieście, w którym 1/3 mieszkańców stanowili wysiedleńcy ze Lwowa - nie ukazał się ani jeden tekst dotyczący tego miasta czy tzw. Kresów Wschodnich. Pamięć o polskim Lwowie wyrugowana ze sfery publicznej przeniosła się do przestrzeni rodzinno-prywatnych.
Idylli nie było?
Oczywiście przy takim "zderzeniu społecznym" nie mogło obyć się bez tarć i konfliktów. W 1945 roku "Trybuna Robotnicza" pisała: "Ludzie przyjeżdżający na Śląsk nie orientują się zupełnie w złożonych miejscowych stosunkach. Nie rozumieją, że tutaj ktoś kaleczący język polski lub nie mówiący po polsku jest jednak Polakiem. Dla nich to Niemiec. Odwrotna sytuacja wcale nie była lepsza. Autochtoni traktowali Zabużan jak Ukraińców, kojarząc z okrytymi straszną sławą własowcami."
Oczywiście, cytując "Trybunę Robotniczą" trzeba wziąć poprawkę na to, że służyła ona ówczesnej propagandzie, nie jest więc źródłem, któremu można ufać bezkrytycznie. Małgorzata Kaganiec przytacza jednak wspomnienia bytomian, pamiętających te konflikty. "Zamiast słów powitania słyszeliśmy: Po coście tu przyjechali? Matka Heinza, pani Jeziorowska, która wcześniej nazywała się Jorg, na początku wołała za moim ojcem: Ty pieroński gorolu!" - to fragment relacji Krystyny Rokosz. Przyjezdni mówili o miejscowych: szwaby, miejscowi o przyjezdnych: Iwany albo chadziaje.
Urodzony w Bytomiu, a więc "hanys" Piotr Obrączka - dziś profesor i honorowy obywatel miasta wspomina: - W szkole podstawowej w mojej klasie było około 70 procent uczniów z rodzin miejscowych i 30 procent z rodzin przyjezdnych. Nie pamiętam żadnych konfliktów na tym tle. Moimi najlepszymi kolegami byli chłopcy z rodzin lwowskich. Także nauczyciele nigdy nie traktowali miejscowych w sposób gorszy.
Druga siła
Mówi się, że Bytom zasiedlili lwowiacy. Ale byli też przybysze z Zagłębia i centralnej Polski. Ich liczby nie sposób ustalić tak dokładnie jak ilość wysiedleńców zza Buga. Ale warto pamiętać o jednym - ci z Zagłębia i centralnej Polski przyjechali wcześniej niż lwowiacy - już w lutym, marcu i kwietniu, podczas kiedy szczyt przyjazdów ekspatriantów zza Buga przypadł na miesiące letnie (rekordowy był lipiec - 9835 ludzi). To warto podkreślić, bo ci którzy przyjeżdżali wcześniej zajmowali lepsze mieszkania - całkowicie umeblowane, opuszczone przez niemieckich właścicieli. To przybysze z centralnej Polski, ale także z zupełnego bliska byli "drugą siłą" ludności napływowej, jaka w 1945 roku zasiedlała poniemiecki Bytom. Tyle, że o nich się nie mówi, mało pisze - tak silny jest stereotyp, według którego "w Bytomiu osiedlili się Kresowiacy".
Owszem, można wskazać przypadki ekspatriantów ze Lwowa, którzy działali w partii i strukturach władzy. Np. były obrońca Lwowa Władysław Targalski (dziś mamy w mieście plac jego imienia) został w Bytomiu działaczem... Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Ale równocześnie wiele osób z kresowym rodowodem było prześladowanych. W czasach stalinowskich w ciężkim więzieniu siedzieli Piotr Woźniak i Kazimierz Kruczkowski, do więzienia trafili też nauczyciele: Zbigniew Duszyk i Eugenia Starościn.
Nigdy nie prowadzono badań w tym zakresie, ale może okazać się, że w strukturach nowej władzy w Bytomiu bardziej aktywni byli właśnie przybysze z Zagłębia i Centralnej Polski niż ze Lwowa. Takie przypuszczenia potwierdza prof. Piotr Obrączka. - Nowa władza nie miała zaufania do miejscowych - mówi. - W urzędach, na stanowiskach dominowali przybysze "z Polski". Ale mam wrażenie, że aparat partyjny i aparat władzy opierał się raczej na ludziach z centralnej Polski i Zagłębia. Ci ze wschodu mieli wyniesione z własnych doświadczeń uprzedzenie wobec "towarzyszy radzieckich".
Komentarze