– Za panem udział w pierwszych z siedmiu zaplanowanych zawodów – Sahara Marathon. Widać, że dostał pan w kość.
– Bardziej niż bym się tego spodziewał. Pierwsze półtorej godziny po maratonie okazały się niesamowitą mękę. Nie potrafiłem dojść do siebie. Ale dopiero teraz zaczynam odczuwać jego skutki.
– To wynik podróży, temperatury na Saharze, wrażeń, wysiłku fizycznego w odmiennym klimacie...
– Myślę, że wszystkiego po trochu. Te czynniki skumulowały się. Podczas samego wyścigu najbardziej doskwierały mi trudy trasy. Już biegałem w temperaturze 28 stopni, ale na pewno nie po drodze tak trudnej technicznie, na której nie było ani skrawka asfaltu. Szuter, żwir, górka, zbieg, piasek. Próbując nabierać prędkości na szutrowej drodze, nagle wpadało się na kilkusetmetrowy odcinek kopnego piachu, w którym nogi głęboko zapadały się. Głównie to wpłynęło na wynik, który i tak osiągnąłem nadspodziewanie dobry, jak na takie warunki biegu, na samopoczucie podczas wyścigu i na jego obecne konsekwencje. Początkowo miałem wątpliwości, czy dobrze robię, zabierając trzy pary butów, do wyboru w zależności do warunków. Decyzja okazała się słuszna, bo nie sprawdziłoby się najpierw wybrane obuwie. Po kilku kilometrach trasy ukształtowała się czołówka wyścigu. Zacząłem tracić z oczu prowadzącego Austriaka. Na 10 kilometrze już nikogo za sobą nie widziałem. To dowód nie na uzyskany superwynik, lecz na trudność trasy.
– Samotność biegacza potęgowała atmosferę maratonu.
– Zawodnikom towarzyszyły wozy patrolowe z obstawą policyjną lub wojskową. Zresztą podczas każdego wyjazdu pozostawaliśmy pod obstawą. Na rogatkach odwiedzanych miejscowości byliśmy zatrzymywani i poddawani kontroli. Z Sahary Zachodniej nie wolno było zabrać żadnych pamiątek, nawet kamienia czy piasku... Po przylocie do Algierii zostaliśmy poddani szczegółowej kontroli. Wyjeżdżając stamtąd musiałem wpisać, jaki zawód wykonuję w Polsce. Z czymś takim nie spotkałem się w żadnym innym kraju.
– Rzeczywiście, jak na realia zawodów, czas pokonania trasy i miejsce na mecie, rezultat wydaje się godny podziwu.
– W klasyfikacji generalnej zająłem 2. miejsce. Czas 3 godziny 10 minut 28 sekund to wynik bardzo wartościowy. Zwycięzca biegu, dobrych kilka lat młodszy ode mnie Austriak, był szybszy o 20 minut. Na asfalcie ma 15 minut lepszy rekord życiowy. Można więc powiedzieć, że na Saharze obaj pobiegliśmy na przyzwoitym poziomie. Chociaż zakładałem, że pierwszy maraton na Saharze i ostatni na Antarktydzie pokonam jak najmniejszym nakładem sił, rekreacyjnie, byleby pokonać dystans. Niestety, taką mam naturę, że na Saharze nie odpuściłem sobie i nie poprzestanę na zaliczeniu następnych maratonów.
– Czy zetknięcie z politycznymi realiami tamtego regionu Afryki wywarło na panu identyczne wrażenie, jak zmagania z maratonem po pustyni?
- Powiem szczerze, że przerosła mnie również tamtejsza polityczna rzeczywistość. 22 godziny upłynęły od wyjścia z domu w Warszawie do miejsca docelowego – Smary w Saharze Zachodniej. Tyle trwała podróż z postojami na lotniskach. Zbiórka wszystkich uczestników maratonu została wyznaczona na madryckim lotnisku Barajas. Następnie wylądowaliśmy na wojskowym lotnisku w miejscowości Tinduf w Algierii. Stamtąd autokarami zostaliśmy przewiezieni do wsi Smara na Saharze Zachodniej. Maratończycy zostali podzieleni na kilkanaście grup. Każda z nich trafiła na kwaterę do rodzin. Mieszkaliśmy w ich namiotach, glinianych domkach. Rzeczywistość zaskoczyła mnie już wieczorem po przyjeździe. W pełni dotarła do mnie następnego dnia rano. Czułem się jak Franek Dolas z filmu „Jak rozpętałem drugą wojnę światową". Tam nadal tak wygląda. Po prostu na pustyni powstała wioska, składająca się z glinianych domków i namiotów. Nie brakowało sklepów i barów, w których można było kupić coś do jedzenia. Nawet w rodzaju ichniego hamburgera. Posiłki jadaliśmy z gospodarzami. O ile śniadania i kolacje przypominały nasze, to na obiad stale jadło się coś w rodzaju leczo. Przez pierwsze dwa dni starałem się jeść jak najmniej miejscowych potraw, żeby zapobiec grypie jelitowej, czy temu podobnych przypadłościom, przed którymi przestrzegał nas organizator maratonu.
- Czy to oznacza, że staropolskim obyczajem wziął pan ze sobą wałówkę na drogę?
– Zgadza się. Nawet zrobiłem kryptoreklamę pewnym naszym firmom produkującym dżem czy inne wiktuały. Co moi znajomi uwiecznili na zdjęciach.
– Jak byliście tam przyjmowani?
– Mieszkańcy przyjmowali nas bardzo sympatycznie. Od pierwszego spotkania byliśmy traktowani jak członkowie ich rodzin. Odwzajemniliśmy zaufanie, oddając gospodarzom (z krótkim wahaniem) paszporty na przechowanie. Pierwsze dwa dni pobytu na Saharze wykorzystaliśmy na aklimatyzację i próbę rozeznania się w przestrzeni. Ale nawet po tygodniu spędzonym na pustyni i tak po przejściu 50 metrów od naszego domku, traciłem orientację w terenie. Wielokrotnie błądziłem, szukając docelowego miejsca. Musiałem się ze wszystkim oswoić, bo tamci ludzie żyją na wolniejszych obrotach, niż my. Poza tym szykowaliśmy się do maratonu. Otrzymaliśmy numery startowe. Omawialiśmy kwestie techniczne. Mieliśmy też wykład na temat konfliktu o Saharę Zachodnią. Nie zdawałem sobie sprawy, jak w rzeczywistości wygląda sytuacja. Ze szkolnych czasów pamiętałem, że na mapach granica między Saharą Zachodnią a Marokiem zaznaczana była przerywaną linią. Realia poznałem w stolicy Sahary Zachodniej. Byliśmy w szpitalnym muzeum wojny, gdzie pokazano nam materiały ukazujące okrucieństwo marokańskiej policji wobec osób uznających i krzewiących wolność Sahary Zachodniej... 29 lutego zostaliśmy przewiezieni autobusami do miejscowości oddalonej o przepisowe ponad 42 kilometry od Smary, gdzie usytuowana została meta biegu.
– Nietuzinkowa trasa i zmiana klimatu musiały doprowadzić do kryzysu podczas zawodów.
– Musiałem jakoś przetrwać –opadające mnie kryzysy. Długo dochodziłem do siebie po maratonie. Półtorej godziny leżałem i czekałem, aż dojdę do siebie. Na następny dzień nastąpiła dekoracja. Przybyło na nią wielu mieszkańców Smary. Mam sporo zdjęć i nakręconych materiałów filmowych z tej uroczystości. Postaram się je pokazać w czasie podsumowania całego mojego przedsięwzięcia. Organizator maratonu, z którym pozostawałem w kontakcie mailowym długo przed zawodami, zaskoczył mnie miłym akcentem. Przedstawił mnie jako osobę realizującą projekt 7 maratonów na 7 kontynentach dla 7 szkół, że jestem z Bytomia. Cieszyłem się większą popularnością, niż zwycięzca. Współuczestnicy zawodów pytali mnie o szczegóły projektu, dlaczego wybrałem właśnie te maratony, a nie inne. Splendor spadł też na rodzinę, u której mieszkał drugi zawodnik maratonu. Myślę, że miejscowej ludności większą radość sprawił fakt odwiedzin tak wielu osób z innych krajów, którzy dowiedzieli się o rzeczywistej sytuacji w Saharze Zachodniej, niż pomoc dzięki maratonowi. Sahara Marathon ma charytatywny charakter. Za zwycięstwo czy miejsce na podium nie otrzymuje się nagrody. Część dochodu z imprezy przeznacza się na wsparcie mieszkańców Smary.
– Przed panem drugi maraton, w Bratysławie, do której teoretycznie mógłby pan dotrzeć nawet na piechotę.
– 4 kwietnia wyjeżdżam do Bratysławy. Po Saharze, tak blisko od Polski usytuowane zawody, wydały mi się wyborem najlepszym z możliwych. Przede wszystkim nie będę zmęczony podróżą. Dzięki temu szybciej się zregeneruję. Jednak czeka mnie bardzo ciężki maraton, skoro dwa tygodnie po Saharze jeszcze mój organizm nie wypoczął. Zwłaszcza że mam ambicję, żeby tam się pościgać i uzyskać rekord życiowy. Zejść poniżej 2 godzin i 40minut. Na razie próbuję powoli wrócić do rozruchu, lekkich biegów, ale nie przesadzam z tym... Następny maraton, w Vancouver zamierzam jedynie zaliczyć, skupiając się na zgromadzeniu jak najbogatszego materiału filmowego i zdjęciowego. Przyda się to dla pozyskania dalszych sponsorów przede wszystkim dla szkół. Pod tym względem przede mną dopiero połowa drogi.
– Co czeka pana po Vancouver?
– Po Kanadzie następnym etapem miała być Columbia, ale w tym roku odbędzie się tam tylko półmaraton. Postanowiłem wziąć udział w równocześnie odbywającym się maratonie w Rio de Janeiro. Sprawa skomplikowała się pod względem finansowym. Biletów lotniczych do Kolumbii nie mogę zwrócić. Dojdą więc dodatkowe koszty przelotu z Kolumbii do Brazylii i tygodniowego pobytu w zdecydowanie droższym mieście. Dzisiejszy ranek spędziłem na szukanie sponsorów, mogących zapełnić lukę finansową w budżecie projektu. Później na liście startowej znajduje się Sapporo w Japonii. Natomiast wciąż nieruszona pozostaje kwestia mojego uczestnictwa w dwóch ostatnich maratonach – w Australii oraz najdroższego na Antarktydzie. Najtrudniej będzie dostać się na listę startową zawodów na Antarktydzie, co kosztuje ponad 50 tys. zł.
– Nie zraża się pan przeciwnościami...
– Jeden ze znajomych pytał, ile zarobię na całym projekcie. To uzmysłowiło mi, jak ludzie mało orientują się w kosztach organizacji takich przedsięwzięć. Mimo sponsorów, już do pierwszego maratonu musiałem dołożyć sporo własnych pieniędzy na niespodziewane wydatki. Teraz wiem, że w całość projektu będę musiał włożyć wiele własnych pieniędzy. Pytano mnie także, czy zamiast wozić się po świecie, nie lepiej uzyskane od sponsorów pieniądze w całości przekazać na pomoc szkołom. Na razie łatwiej mi pozyskać sponsora na udział w maratonie – zakup biletu i opłacenie pobytu, niż na bezpłatne przekazanie czegoś dla szkoły. Realizacja i rozgłos tego przedsięwzięcia usprawnią organizację kolejnych projektów, które już mam w głowie i ułatwią zdobycie funduszy na charytatywne cele.
– Na jakie szaleństwa zamierza się pan jeszcze porwać?
– Żyjemy w takich czasach, w których sponsorów, gotowych łożyć na cele sportowe i charytatywne, ciekawią tylko ekstremalne wyczyny. Jednym z nich byłby projekt przebiegnięcia w 2016 lub później w pół roku całego muru chińskiego. Łącznie około 6500 km. Wychodziłby prawie jeden maraton dziennie. Zorientowałem się, że nikt jeszcze tego nie dokonał. Pewien Norweg przeszedł mur w dwa lata. Realizację pomysłu chciałbym połączyć z powołaniem fundacji pożytku publicznego, generującego środki na dobroczynne cele.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz