Giuseppe Verdi napisał operę dramatyczną zatytułowaną "Makbet". Ale Monika Myśliwiec - niegdyś wybitna tancerka baletu klasycznego, dzisiaj pedagog i choreograf postanowiła opowiedzieć tę historię tańcem. Na dodatek w taki sposób, w jaki nikt jeszcze "Makbeta" nie słyszał, bo kierownik muzyczny Tomasz Tokarczyk muzykę do spektaklu złożył/skleił/skomponował z trzech dzieł Verdiego: "Reguiem" oraz dwóch oper: wspomnianego "Makbeta" i "Don Carlosa".
Przecież to dramat, oparty na słowie właśnie. Ale zaraz, przecież tę szekspirowską historię znamy wszyscy, mamy ją niejako w kulturowym, edukacyjnym DNA - więc nawet jeśli w przedstawieniu nie padnie żadne słowo, to i tak pod obrazy będziemy sobie automatycznie "podkładali" fabularną treść.
Świetny spektakl
I tak właśnie się stało. W rezultacie otrzymaliśmy świetny spektakl - tak pod względem wizualnym, jak formalnym. Bo nie jest to "czysty" balet klasyczny, ale równocześnie żadne free dance, żaden taniec współczesny - widać, że soliści i zespół mają solidne klasyczne umiejętności i w pełni z nich korzystają.
Z dwóch aktów bardziej podobać może się ten drugi, a chociaż spektakl jest dramatyczny i efektowny, nie brakuje choreograficznych "fajerwerków" w scenach zbiorowych, to niesamowite wrażenie robi duet Makbeta i Lady Makbet z drugiej części, taniec quasierotyczny, zakończony sceną szaleństwa i śmierci żony Makbeta. Ta śmierć pokazana została tyleż sugestywnie, co zgodnie z wiedzą współczesnej psychiatrii (zamknięcie w szklanej klatce, za taflami szkła). A że po niedawnym remoncie Opera Śląska dysponuje obrotową sceną i zapadnią techniczną - oba te urządzenia z powodzeniem wykorzystano.
Brazylijczyk i Japonka
Dzisiaj w zespole baletowym Opery Śląskiej występują tancerze z całego świata. Można to było zobaczyć w czasie sobotniej premiery. Główne partie zatańczyli: Brazylijczyk Douglas de Oliveria Fereira (Makbet) oraz Japonka Mitsuki Noda (żona Makbeta). Nadało to spektaklowi tyleż posmaku egzotyki, co podkreśliło uniwersalizm tej opowieści.
Z jego "mocnych stron" wymienić trzeba jeszcze: kostiumy autorstwa Joanny Jaśko-Sroki. Nieprzypisane do konkretnej epoki, jakby rozpięte pomiędzy współczesnością a historią dopełniają wizualnej rozkoszy, a przy okazji pokazują, że ta historia niekoniecznie musiała wydarzyć się w XVI-wiecznej Szkocji.
No i Opera Śląska - daj Boże jak najdłużej - staje się nudna i przewidywalna. Po każdej premierze można bowiem powiedzieć to samo: znowu sukces.
Komentarze