Pamiętam czasy, choć nie jestem jeszcze w wieku emerytalnym, kiedy po warzywa chodziło się do Agnieszki, włosy strzygło u pani Kasi, a wędlinki kupowało po prostu „u blondynek”. Miało to swoje zalety, bo swojakowi z dzielni nikt nigdy chłamu nie wcisnął, za to oczkiem mrugnął, że dziś to wątróbki „nie polecam”, czasami coś pod ladę odłożył i człowiek się nie martwił, że na święta mu maku zabranie. Miało to swój urok, bo wpadało się, jak do znajomego, który o zdrowie zapytał, jak było na wakacjach i jak się koty chowają, a i nierzadko pół dzielnicy oplotkował podczas krótkich zakupów.
Wśród powodów takiego stanu rzeczy, poza niską rentownością handlu detalicznego, rosnącymi kosztami prowadzenia działalności gospodarczej, wymienia się głównie wojnę cenową największych sieci handlowych. Duży może więcej. Duży bierze dużo, więc dyktuje warunki. Nie przebiera jabłuszek, żeby były ładne i błyszczące. Jak bierze setki tysięcy ton, to mogą być i zgniłe. Byle tanie, bo i tak – a nawet chętniej – kupią.
Przy mojej ulicy zamknięto niedawno sklepik, który się dłużej otwierał, niż działał. Z sieci, ale z duszą, jak za dawnych lat. Personel słuchał klientów, brał i sprzedawał to, czego chcieli, ale i tak nie przetrwał. Stojący kilka metrów dalej przybytek z zielonym płazem w logo jest czynny dłużej i pewnie piwko ma tańsze. Podobno też w naszym Śródmieściu strasznie za czynsze ciągną.
„Żyćko” – mawia moja ukochana, a ja protestuję. To nie życie decyduje za nas, nie wielkie korporacje, rządy i światowe spiski. To my decydujemy o być albo nie być małych sklepików. A one tak szybko odchodzą.
Komentarze